Tuesday 12 September 2017

@drugie życie

 Wiem wiem inaczej pisałam. Ale dzisiaj chciałabym zmienić moją wersję na temat drugiego życia. W drugim życiu będę żoną wikinga, takiego jak Ragnat. O wściekle błękitnych  oczach jak morze w Agia Napie w słoneczne popołudnie. Będzie miał długie, blond włosy wiatrem potargane jak sad w Czterech Pancernych, a klatę szeroką jak Pudzian tuż przed udziałem w Strong Manie. Odziany będzie w skórzaną spódnicę jak Axl Rose na koncercie ku pamięci Freddiego Mercury, bo nie będzie musiał nosić spodni, żeby udowodnić swoją męskość. Na tejże wyżej wspomnianej klacie niechlujnie zwisać będzie niedźwiedzie futro, co mu ledwie jeden sutek zakryje. Nikt i nic mu straszne nie będzie. Jak mu rękę w walce upierdoli zaśmieje się tylko-"HAHA" swoim grubym dzikim głosem i poleci dalej jebać i zabijać. A jak wróci do domu to mnie będzie na tej pozostałej mu ręce nosił jak puszek gęsi, i płot naprawi, i na zwierza zapoluje. Będzie chlał na równi ze mną,  a niechby mi ktoś ujął to mu łeb na pół rozłupie jak pistację. I jaja, jaja będzie miał jak kokosy żeby testosteronu nigdy nie zabrakło co bym nie musiała już nigdy być "mężczyzną swojego życia " jak śpiewała grecka Madonna urodzona na Cyprze czyli Anna Vissi. Link do piosenki załączam poniżej.
.https://youtu.be/4dRroNP8jlQ

Friday 8 September 2017

Akustycznie

Czy ktoś mógłby mnie zastąpić? Tak na tydzień. Wezmę L-4 od życia, odpocznę, zaśpię. Przez tydzień będę nieodpowiedzialna, leniwa, nieuczesana. Nie będę się martwić czy mleka do chrupek nie zabrakło, czy jest jeszcze masło, a  rachunek za wodę nie zawładnie moim snem.Nacieszę się miękkością kołdry i tą idealną jej temperaturą z rana, kiedy zazwyczaj pora wstawać. Będę wszędzie chodzić, nawet nie spojrzę w stronę samochodu, a jak zechcę gdzieś pojechać, wezmę autobus. I nie będę zerkać na zegarek, bo nigdzie nie będę się spieszyć. Usiądę na ławeczce w parku wystawie twarz do słońca i będę podziwiać zmieniające sie jak w kalejdoskopie kształty pod powiekami. Będę miała w końcu czas, żeby sobie popłakać, a nie tylko wycisnąć pośpiesznie cztery łzy w przymierzalni sklepu, w którym pracuję od razu poprawiając makijaż. Kawa nareszcie bedzie smakować jak w reklamie a aromat bedzie wlókł się smugą po mieszkaniu  wkradając się do nozdrzy.  Wreszcie napiszę coś do rzeczy i zjem obiad zanim wystygnie, ostrożnie przeżuwając każdy kęs. Kupię sobie trzy gałki lodów w tej lodziarni z papugą i nacieszę się ich smakiem siedząc na schodku przed witryną sklepu z instrumentami muzycznymi. Będę czytać, grzebać w starych pamiętnikach, słuchać muzyki, która dawno już przebrzmiałą, na przyklad Toad The Wet Sprocket, albo Soul Asylum... Wieczorami będę przesiadywać na plaży. Tylko ja i butelka caberneta. Będę marzyć, wspominać i wybaczać. Wybaczę po pierwsze sobie i wybaczę wszystkim, którzy mnie ocenili, poniżyli, zostawili.  Morze będzie skradać się delikatnie żeby zamoczyć mi choć czubki palców u stóp. Położę się na ciepłym jeszcze piasku i będę tak jak wtedy gdy miałam 5 lat poszukiwać śladów Twardowskiego na księżycu. Przykładem wszystkich książek do medytacji, wsłucham się we własny oddech... Będę się upajać swoim własnym towarzystwem.

Sunday 3 September 2017

Yesterdays

Czasami z rana jeszcze pod zaspanymi powiekami, dopada mnie ściskiem w żołądku taka ogromna tęsknota. Aż brak mi tchu. Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, to samo uczucie pojawiało się kiedy po przebudzeniu,  schodząc do kuchni nie zastawałam mamy. Był tylko rozrzedzony dym z papierosa i zapach kawy pomieszany z zapachem dezodorantu. Było mi ogromnie smutno kiedy nie zdążyłam jej zobaczyć zanim wyszła. Prawie jakbym miała już na zawsze zostać sama.
               Dzisiaj znowu tak mam. Czy to zapach upalnego letniego powietrza, czy widok mojego zaspanego Kubusia... Szłam z psem na spacer kiedy nagle przed oczami pojawił mi się obraz wakacji w rodzinnej wsi, kiedy z sercem na skrzydłach maszeruję do kiosku ruchu po najnowsze Bravo. Jest goraco, coś tam cyka w trawie, mijam stary dom, z ogromnymi krzakami jasminu wychodzącego aż na drogę. To był taki czas kiedy przez 15 minut marszu nie minął mnie ani jeden samochód. Za to ja mijałam  sąsiadki sprzątające wokół domów, pielące ogródki, nawołujące kury "ciiiiiip ciiiip cip cip, ciiiiiip, ciiiip cip cip" i odgłos ziarna rozsypującego się po podwórku. "Dzień dobry, dzień dobry". Teraz już skrzyżowanie i w lewo, w dół do kiosku. Pochylałam się do maleńkiego rozsuwanego okienka i w nos uderzał mnie cudowny zapach druku " Bravo poproszę" czasami starczyło też na Przyjaciółkę dla mamy. W drodze powrotnej oglądałam łapczywie pierwszą stronę, nie zaglądałam do środka, nie. Zaraz będę w domu, usiądę w chłodnej, wilgotnej kuchni w suterenie, posmaruję  kromkę chleba masłem, posypię grubo cukrem i zatopię się w tym dalekim, prawie nierealnym świecie. Muchy będą bzyczeć pod sufitem, przysiadając raz po raz na zasłużony odpoczynek. A ja,  zniknę pomiedzy stronami. Nie będę zakompleksionym dzieckiem, z nadwagą, bez ojca, z dziurą po tynku co znowu odpadł z kuchennego sufitu. Cukier osypie się na wytartą ceratę, przejedzie osobowy 10.52 do Katowic, RMF cichutko zagra podkład muzyczny do moich marzeń. Na chwilę zapomnę, że na obiad dziś znowu naleśniki, że nie mam butów na lato, ani koleżanek, do których bym w tych butach chodziła. Brzmi to śmiesznie teraz,  w erze internetowych informacji i  interakcji,  z dostępem do absolutnie wszystkiego, włącznie z reality show z łóżek celebrytów, że można tęsknić za czytaniem Bravo. A można, bo kiedyś trzeba było czekać na kolejny numer magazynu, odcinek ulubionegserialu, na ten program Piotra Rogowieckiego, jedyny w jakim można było zobaczyć kilka zagranicznych teledysków. A nuż puszczą Guns'n'Roses. I to czekanie było jak ta wiśienka na WZetce. I to uczucie radosnego spełnienia, nagrody w zamian za cierpliwość. Teraz wszystko jest  na "już " i przez to nic nie cieszy.  Niby wszystko mamy a ciągle czegoś brak, niby wszystko wiemy, ale to wiedza z zakresu rzeczy błahych, niby kochamy ale jakoś tak na chwilę, powierzchownie. A ja wtedy nad tą głupawą gazetą przez te zupełnie, absolutnie moje 60 minut byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.  Z głową pełną marzeń, które tak na prawdę nadają temu wszystkiemu sens. I czasem się zdarzy, że pod tymi zaspanymi powiekami dopadnie mnie ta tęsknota za tamtym czasem, kiedy to mniej lub- jak w moim przypadku- prawie nic 
znaczyło więcej. Wszystko. 

Friday 1 September 2017

...ale wkoło jest wesoło.

Pomalowałam pazury, na krwistoczerwony. Tak, tak, jak należy wygładziłam, zbazowałam pomalowałam i zabezpieczyłam. Zaraz po tym naszła mnie myśl: Co teraz? No co, garnki pozmywam, a jak. Inaczej po co bym te pazury malowała. Jak już pozmywałam, to poszłam do łazienki po krem do rąk, co by się nie wysuszyły od taniego płynu z dyskontu za euro dwadzieścia za 4 litry. Jak już poszłam do tej łazienki to spojrzałam w lustro, a to lustro upstrzone Kuby pastą do zębów, oral B. Niebieską. To wytrę. No jak tu nie wytrzeć. Ale ale... Lustro ma półeczki, a na półeczkach- kurz! A to też wytrę. Jak już lustro wytarłam to i półeczki wytrę. O, szmatka mi spadła. No i jak mi ta szmatka spadła to się okazało, że Kuba znowu do kibla nie trafił. No przynajmniej mam nadzieję, że to Kuba. Te młode siki jakoś rażniej tak ścierać. Zresztą to niechcący. To i deskę odkręciłam, bo to i pod też pewno wpadło, nie myliłam się  jak zwykle. Jak już tę muszlę umyłam, co bynajmniej nie szumiała jak Morze Śródziemne to uciekłam do kuchni. No tu już pozmywałam to będę bezpieczna. Ale skąd. Zara się okazało, że płyta indukcyjna zachlapała się od jajek na miękko, cośmy je na śniadanie gotowali, trza umyć, wszakże to nie nasza a wynajęta, jak całe mieszkanie zresztą. To umyłam. I jak skończyłam to się okazało, że podłogę zachlapałam. Przecież nie  zetrę niepozamiatanej podłogi. To pozamiatałam, poodkurzałam, nawet pod tym chodnikiem co od 3 miesięcy nikt pod niego nie zaglądał. I wtedy umyłam. A jak już skończyłam z tą podłogą to się okazało, że pralka też skończyła. Prać. A że wiatr był nie lada to i pył się na balkonie zebrał, to przeż nie powieszę prania w tym pyle co co wiatr dmuchnie to się podnosi. To żem zamiotła i zmyła.  Jak już skończyłam z balkonową podłogą i praniem to się okazało, że to czas jest by psa nakarmić i wyprowadzić. Tak też się stało. I jak wróciłam z tego spaceru tom się schowała w tej odszorowanej łazience z butelką wina, chwała Bogu czy tam Najwyższej Inteligencji, czy jak zwała tak zwał za butelki wina z nakrętką, bo jakbym jeszcze miała po korkociąg wyskoczyć to nie wiem na czym by się skończyło.... Piszę więc do was z tejże umytej podłogi w łazience, to by było na tyle z mojego Dnia Wolnego. Mąż za to zdążył się schlać wraz z moim bratem już o 1 po południu i cały ten czas zażywał kojącego snu.
Pozdrawiam...