Łatwo ludziom ludzi oceniać. Obwiniać, wytykać im błędy, pokazywać gdzie poszło nie tak. Z perspektywy wygodnej kanapy i ogólnego samozadowolenia, siorbiąc przesłodzoną kawę z super wypasionej maszyny do parzenia kawy. Pewność siebie. Najczęstszy ubytek w społeczeństwie, pół biedy jak trafi na bogatego, jakoś to nadrobi. Ciuchem, fryzurą, samochodem. A jak trafi na biednego? Pół biedy jak trafi na głupiego biednego. Taki przynajmniej nie zauważy, że czegoś brakuje. A jak trafi na mądrego biednego? Będzie bezsenność, nerwica, depresja. Bedzie się obwiniać, że nie pomyślał, że nie przewidział, że się nie przygotował. Będzie próbował, w porywach na szczęście, będzie się doceniał, żeby za chwilę nazwać siebie niczym. Największa przeszkoda jaką spotka to brak wyobraźni. Kiedy nie można sobie wyobrazić, że może być lepiej, inaczej. Jak właściwie może być. Kiedy nie ma odwagi, by coś zniszczyć, bo nie bardzo wiadomo jak i co na to miejsce wybudować. Czasami trzeba takiego człowieka złapać za oklapnięte uszy i wyciągnąć z tych ruchomych piasków. Bez wypominania mu ile można było zrobić gdyby się tylko chciało. Czasami trzeba wykonać za niego robotę, wziąć go za rękę i przebiec po tęczy.
Uwielbiam, "Nasz Nowy Dom". Kocham ich za to co robią dla tych ludzi, którzy w całej tej beznadziei stają się odbiciem własnych domów. Zapuszczeni, bezzębni, w niemodnych ciuchach. Większość z nich nie potrafi opowiedzieć o sile tej radości kiedy zimą dom jest ciepły, ciepła łazienka, moje niespełnione marzenie z dzieciństwa. Nikt im nigdy nie pokazał, że może być inaczej, że może być łatwiej i ładniej. Że może być normalnie.
Blog Niesponsorowany
Thursday, 26 October 2017
Tuesday, 12 September 2017
@drugie życie
Wiem wiem inaczej pisałam. Ale dzisiaj chciałabym zmienić moją wersję na temat drugiego życia. W drugim życiu będę żoną wikinga, takiego jak Ragnat. O wściekle błękitnych oczach jak morze w Agia Napie w słoneczne popołudnie. Będzie miał długie, blond włosy wiatrem potargane jak sad w Czterech Pancernych, a klatę szeroką jak Pudzian tuż przed udziałem w Strong Manie. Odziany będzie w skórzaną spódnicę jak Axl Rose na koncercie ku pamięci Freddiego Mercury, bo nie będzie musiał nosić spodni, żeby udowodnić swoją męskość. Na tejże wyżej wspomnianej klacie niechlujnie zwisać będzie niedźwiedzie futro, co mu ledwie jeden sutek zakryje. Nikt i nic mu straszne nie będzie. Jak mu rękę w walce upierdoli zaśmieje się tylko-"HAHA" swoim grubym dzikim głosem i poleci dalej jebać i zabijać. A jak wróci do domu to mnie będzie na tej pozostałej mu ręce nosił jak puszek gęsi, i płot naprawi, i na zwierza zapoluje. Będzie chlał na równi ze mną, a niechby mi ktoś ujął to mu łeb na pół rozłupie jak pistację. I jaja, jaja będzie miał jak kokosy żeby testosteronu nigdy nie zabrakło co bym nie musiała już nigdy być "mężczyzną swojego życia " jak śpiewała grecka Madonna urodzona na Cyprze czyli Anna Vissi. Link do piosenki załączam poniżej.
.https://youtu.be/4dRroNP8jlQ
.https://youtu.be/4dRroNP8jlQ
Friday, 8 September 2017
Akustycznie
Czy ktoś mógłby mnie zastąpić? Tak na tydzień. Wezmę L-4 od życia, odpocznę, zaśpię. Przez tydzień będę nieodpowiedzialna, leniwa, nieuczesana. Nie będę się martwić czy mleka do chrupek nie zabrakło, czy jest jeszcze masło, a rachunek za wodę nie zawładnie moim snem.Nacieszę się miękkością kołdry i tą idealną jej temperaturą z rana, kiedy zazwyczaj pora wstawać. Będę wszędzie chodzić, nawet nie spojrzę w stronę samochodu, a jak zechcę gdzieś pojechać, wezmę autobus. I nie będę zerkać na zegarek, bo nigdzie nie będę się spieszyć. Usiądę na ławeczce w parku wystawie twarz do słońca i będę podziwiać zmieniające sie jak w kalejdoskopie kształty pod powiekami. Będę miała w końcu czas, żeby sobie popłakać, a nie tylko wycisnąć pośpiesznie cztery łzy w przymierzalni sklepu, w którym pracuję od razu poprawiając makijaż. Kawa nareszcie bedzie smakować jak w reklamie a aromat bedzie wlókł się smugą po mieszkaniu wkradając się do nozdrzy. Wreszcie napiszę coś do rzeczy i zjem obiad zanim wystygnie, ostrożnie przeżuwając każdy kęs. Kupię sobie trzy gałki lodów w tej lodziarni z papugą i nacieszę się ich smakiem siedząc na schodku przed witryną sklepu z instrumentami muzycznymi. Będę czytać, grzebać w starych pamiętnikach, słuchać muzyki, która dawno już przebrzmiałą, na przyklad Toad The Wet Sprocket, albo Soul Asylum... Wieczorami będę przesiadywać na plaży. Tylko ja i butelka caberneta. Będę marzyć, wspominać i wybaczać. Wybaczę po pierwsze sobie i wybaczę wszystkim, którzy mnie ocenili, poniżyli, zostawili. Morze będzie skradać się delikatnie żeby zamoczyć mi choć czubki palców u stóp. Położę się na ciepłym jeszcze piasku i będę tak jak wtedy gdy miałam 5 lat poszukiwać śladów Twardowskiego na księżycu. Przykładem wszystkich książek do medytacji, wsłucham się we własny oddech... Będę się upajać swoim własnym towarzystwem.
Sunday, 3 September 2017
Yesterdays
Czasami z rana jeszcze pod zaspanymi powiekami, dopada mnie ściskiem w żołądku taka ogromna tęsknota. Aż brak mi tchu. Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, to samo uczucie pojawiało się kiedy po przebudzeniu, schodząc do kuchni nie zastawałam mamy. Był tylko rozrzedzony dym z papierosa i zapach kawy pomieszany z zapachem dezodorantu. Było mi ogromnie smutno kiedy nie zdążyłam jej zobaczyć zanim wyszła. Prawie jakbym miała już na zawsze zostać sama.
Dzisiaj znowu tak mam. Czy to zapach upalnego letniego powietrza, czy widok mojego zaspanego Kubusia... Szłam z psem na spacer kiedy nagle przed oczami pojawił mi się obraz wakacji w rodzinnej wsi, kiedy z sercem na skrzydłach maszeruję do kiosku ruchu po najnowsze Bravo. Jest goraco, coś tam cyka w trawie, mijam stary dom, z ogromnymi krzakami jasminu wychodzącego aż na drogę. To był taki czas kiedy przez 15 minut marszu nie minął mnie ani jeden samochód. Za to ja mijałam sąsiadki sprzątające wokół domów, pielące ogródki, nawołujące kury "ciiiiiip ciiiip cip cip, ciiiiiip, ciiiip cip cip" i odgłos ziarna rozsypującego się po podwórku. "Dzień dobry, dzień dobry". Teraz już skrzyżowanie i w lewo, w dół do kiosku. Pochylałam się do maleńkiego rozsuwanego okienka i w nos uderzał mnie cudowny zapach druku " Bravo poproszę" czasami starczyło też na Przyjaciółkę dla mamy. W drodze powrotnej oglądałam łapczywie pierwszą stronę, nie zaglądałam do środka, nie. Zaraz będę w domu, usiądę w chłodnej, wilgotnej kuchni w suterenie, posmaruję kromkę chleba masłem, posypię grubo cukrem i zatopię się w tym dalekim, prawie nierealnym świecie. Muchy będą bzyczeć pod sufitem, przysiadając raz po raz na zasłużony odpoczynek. A ja, zniknę pomiedzy stronami. Nie będę zakompleksionym dzieckiem, z nadwagą, bez ojca, z dziurą po tynku co znowu odpadł z kuchennego sufitu. Cukier osypie się na wytartą ceratę, przejedzie osobowy 10.52 do Katowic, RMF cichutko zagra podkład muzyczny do moich marzeń. Na chwilę zapomnę, że na obiad dziś znowu naleśniki, że nie mam butów na lato, ani koleżanek, do których bym w tych butach chodziła. Brzmi to śmiesznie teraz, w erze internetowych informacji i interakcji, z dostępem do absolutnie wszystkiego, włącznie z reality show z łóżek celebrytów, że można tęsknić za czytaniem Bravo. A można, bo kiedyś trzeba było czekać na kolejny numer magazynu, odcinek ulubionego serialu, na ten program Piotra Rogowieckiego, jedyny w jakim można było zobaczyć kilka zagranicznych teledysków. A nuż puszczą Guns'n'Roses. I to czekanie było jak ta wiśienka na WZetce. I to uczucie radosnego spełnienia, nagrody w zamian za cierpliwość. Teraz wszystko jest na "już " i przez to nic nie cieszy. Niby wszystko mamy a ciągle czegoś brak, niby wszystko wiemy, ale to wiedza z zakresu rzeczy błahych, niby kochamy ale jakoś tak na chwilę, powierzchownie. A ja wtedy nad tą głupawą gazetą przez te zupełnie, absolutnie moje 60 minut byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie. Z głową pełną marzeń, które tak na prawdę nadają temu wszystkiemu sens. I czasem się zdarzy, że pod tymi zaspanymi powiekami dopadnie mnie ta tęsknota za tamtym czasem, kiedy to mniej lub- jak w moim przypadku- prawie nic
znaczyło więcej. Wszystko.
Dzisiaj znowu tak mam. Czy to zapach upalnego letniego powietrza, czy widok mojego zaspanego Kubusia... Szłam z psem na spacer kiedy nagle przed oczami pojawił mi się obraz wakacji w rodzinnej wsi, kiedy z sercem na skrzydłach maszeruję do kiosku ruchu po najnowsze Bravo. Jest goraco, coś tam cyka w trawie, mijam stary dom, z ogromnymi krzakami jasminu wychodzącego aż na drogę. To był taki czas kiedy przez 15 minut marszu nie minął mnie ani jeden samochód. Za to ja mijałam sąsiadki sprzątające wokół domów, pielące ogródki, nawołujące kury "ciiiiiip ciiiip cip cip, ciiiiiip, ciiiip cip cip" i odgłos ziarna rozsypującego się po podwórku. "Dzień dobry, dzień dobry". Teraz już skrzyżowanie i w lewo, w dół do kiosku. Pochylałam się do maleńkiego rozsuwanego okienka i w nos uderzał mnie cudowny zapach druku " Bravo poproszę" czasami starczyło też na Przyjaciółkę dla mamy. W drodze powrotnej oglądałam łapczywie pierwszą stronę, nie zaglądałam do środka, nie. Zaraz będę w domu, usiądę w chłodnej, wilgotnej kuchni w suterenie, posmaruję kromkę chleba masłem, posypię grubo cukrem i zatopię się w tym dalekim, prawie nierealnym świecie. Muchy będą bzyczeć pod sufitem, przysiadając raz po raz na zasłużony odpoczynek. A ja, zniknę pomiedzy stronami. Nie będę zakompleksionym dzieckiem, z nadwagą, bez ojca, z dziurą po tynku co znowu odpadł z kuchennego sufitu. Cukier osypie się na wytartą ceratę, przejedzie osobowy 10.52 do Katowic, RMF cichutko zagra podkład muzyczny do moich marzeń. Na chwilę zapomnę, że na obiad dziś znowu naleśniki, że nie mam butów na lato, ani koleżanek, do których bym w tych butach chodziła. Brzmi to śmiesznie teraz, w erze internetowych informacji i interakcji, z dostępem do absolutnie wszystkiego, włącznie z reality show z łóżek celebrytów, że można tęsknić za czytaniem Bravo. A można, bo kiedyś trzeba było czekać na kolejny numer magazynu, odcinek ulubionego serialu, na ten program Piotra Rogowieckiego, jedyny w jakim można było zobaczyć kilka zagranicznych teledysków. A nuż puszczą Guns'n'Roses. I to czekanie było jak ta wiśienka na WZetce. I to uczucie radosnego spełnienia, nagrody w zamian za cierpliwość. Teraz wszystko jest na "już " i przez to nic nie cieszy. Niby wszystko mamy a ciągle czegoś brak, niby wszystko wiemy, ale to wiedza z zakresu rzeczy błahych, niby kochamy ale jakoś tak na chwilę, powierzchownie. A ja wtedy nad tą głupawą gazetą przez te zupełnie, absolutnie moje 60 minut byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie. Z głową pełną marzeń, które tak na prawdę nadają temu wszystkiemu sens. I czasem się zdarzy, że pod tymi zaspanymi powiekami dopadnie mnie ta tęsknota za tamtym czasem, kiedy to mniej lub- jak w moim przypadku- prawie nic
znaczyło więcej. Wszystko.
Friday, 1 September 2017
...ale wkoło jest wesoło.
Pomalowałam pazury, na krwistoczerwony. Tak, tak, jak należy wygładziłam, zbazowałam pomalowałam i zabezpieczyłam. Zaraz po tym naszła mnie myśl: Co teraz? No co, garnki pozmywam, a jak. Inaczej po co bym te pazury malowała. Jak już pozmywałam, to poszłam do łazienki po krem do rąk, co by się nie wysuszyły od taniego płynu z dyskontu za euro dwadzieścia za 4 litry. Jak już poszłam do tej łazienki to spojrzałam w lustro, a to lustro upstrzone Kuby pastą do zębów, oral B. Niebieską. To wytrę. No jak tu nie wytrzeć. Ale ale... Lustro ma półeczki, a na półeczkach- kurz! A to też wytrę. Jak już lustro wytarłam to i półeczki wytrę. O, szmatka mi spadła. No i jak mi ta szmatka spadła to się okazało, że Kuba znowu do kibla nie trafił. No przynajmniej mam nadzieję, że to Kuba. Te młode siki jakoś rażniej tak ścierać. Zresztą to niechcący. To i deskę odkręciłam, bo to i pod też pewno wpadło, nie myliłam się jak zwykle. Jak już tę muszlę umyłam, co bynajmniej nie szumiała jak Morze Śródziemne to uciekłam do kuchni. No tu już pozmywałam to będę bezpieczna. Ale skąd. Zara się okazało, że płyta indukcyjna zachlapała się od jajek na miękko, cośmy je na śniadanie gotowali, trza umyć, wszakże to nie nasza a wynajęta, jak całe mieszkanie zresztą. To umyłam. I jak skończyłam to się okazało, że podłogę zachlapałam. Przecież nie zetrę niepozamiatanej podłogi. To pozamiatałam, poodkurzałam, nawet pod tym chodnikiem co od 3 miesięcy nikt pod niego nie zaglądał. I wtedy umyłam. A jak już skończyłam z tą podłogą to się okazało, że pralka też skończyła. Prać. A że wiatr był nie lada to i pył się na balkonie zebrał, to przeż nie powieszę prania w tym pyle co co wiatr dmuchnie to się podnosi. To żem zamiotła i zmyła. Jak już skończyłam z balkonową podłogą i praniem to się okazało, że to czas jest by psa nakarmić i wyprowadzić. Tak też się stało. I jak wróciłam z tego spaceru tom się schowała w tej odszorowanej łazience z butelką wina, chwała Bogu czy tam Najwyższej Inteligencji, czy jak zwała tak zwał za butelki wina z nakrętką, bo jakbym jeszcze miała po korkociąg wyskoczyć to nie wiem na czym by się skończyło.... Piszę więc do was z tejże umytej podłogi w łazience, to by było na tyle z mojego Dnia Wolnego. Mąż za to zdążył się schlać wraz z moim bratem już o 1 po południu i cały ten czas zażywał kojącego snu.
Pozdrawiam...
Pozdrawiam...
Tuesday, 22 August 2017
Crazy albo Zapach Jaśminu Na Zakręcie Koło Rozwodowej
Był taki czas, kiedy świat pachniał jaśminem i dezodorantem Impulse. Kiedy można było siedzieć do rana na ławeczce w altance nad stawem i pić tanie wino albo umierać chwilowo z rozkoszy w czyichś silnych ramionach. Kiedy jeszcze był czas na niekończące się rozmowy i niekontrolowane pocałunki. Kiedy śmiech był radosny i nie przeszkadzał chłód sierpniowego wieczoru wdzierający się pod sukienkę. Kiedy rytm dnia wyznaczał Steven Adler na Gunsowej perkusji, a moda była z second handu wzorowana na dziewczynach z teledysków Aerosmith i Bon Jovi. Plotłyśmy bransoletki z muliny, bo nie było internetu, którym można było zabić czas do kolejnej dyskoteki i owijałyśmy nadgarstki rzemykami kupionymi na zapas na szkolnej, czerwcowej wycieczce do Zakopanego. Bywały nudne wieczory w wiejskim pubie, nad paczką paluszków i colą, oraz takie kiedy "urywał się film". Niczego się nie żałowało, bo i czego tu żałować kiedy masz długie włosy nie splamione farbowaniem i całe życie przed sobą. Nie ważne, że było biednie. Było beztrosko. Nawet kiedy trzeba było przemnknąć się przez wieś w ciuchach wymiętych po wczorajszym wieczorze, a w głowie wciąż szumiało i nie do końca wiadomo czy to od jabłkowej wódki czy z zakochania. Nie miałam problemów z zasypianiem, bo sen przybliżał do nowego dnia jeśli nie pełnego doznań i emocji to z pewnością pełnego marzeń. Jak łatwo się wtedy marzyło. Nie przytłaczała codzienność. Odpływałam jak na haju pijąc zwyczajną herbatkę z dzikiej róży, słuchając Wilków albo Nirvany. I była jeszcze Sobota. Od 19 wieczorem brzuch napełniał się motylami. Był klub, raczej wiejska dyskoteka z podświetlaną podłogą, na której stoi teraz Lewiatan, a w której tańczyłyśmy do ostatniej nuty, często wywijając bluzką wysoko w powietrzu. A te wlaśnie ostatnie nuty zazwyczaj należały do Niego. Z tym Nim to było bardziej na zasadzie dwojga "innych", którzy się odnaleźli niż wielkiej, szalonej, wakacyjnej miłości. Bo idąc do chłopaka o 3 nad ranem raczej nikt nie spodziewa się słuchać Doorsów aż wzejdzie słońce, wypatrując spadających jak deszcz (bo to Sierpień) gwiazd, albo uczyć się jak poprawnie wyrzucić prawy sierpowy. Niby nic nie miałam, ale też niczego mi nie brakowało. Nawet pewności siebie. Świat należał do mnie, poranna rosa w ogrodzie, zapach "parzuchy" z rana pomieszany z resztkami papierosowego dymu matki, po jej wyjściu do pracy. Kromka chleba z masłem i z cukrem nie zmuszała do przeliczania jej na kalorie, nigdzie się nie spieszyłam, miałam siłę obejrzeć "Kocham Kino" i czas żeby odsłuchać "Top 100" w RMFie, dobre 3 godziny trwało chyba. Wszystko wokół jakby bardziej pachniało. I trawa, i deszcz, nawet pory roku, a może miałam czas żeby się w ten zapach zagłębić? Za tym tęsknię najbardziej, żeby zwolnić. Tak mało potrzebowałąm, żeby się cieszyć i czuć tę radość całą sobą. Nie żeby teraz było smutno, ale inaczej jest. Czasami czuję, że tak nie "po mojemu". Niczego nie żałuję. Może tylko tego, że nie mogę od czasu do czasu "wskoczyć" tam z powrotem tak na chwilę, dwie. Nacieszyć oko i serce.
Saturday, 28 January 2017
Sąsiadka.
A ja lubię starych ludzi. Nawet bardzo. Zawsze wolałam wiekowe towarzystwo. Starzy ludzie rzadko się spieszą (wiadomo, stawy, plecy itp), mają czas na rozmowę, na herbatę, na długie przerwy pomiędzy zdaniami. Mają ten spokój, który osiągnąć można tylko wtedy kiedy już nic "się nie musi". Tam skąd pochodzę, mieszka z nami "płot w płot" sąsiadka. Pani Misia. Michalina. Samo imię jakie super. Pani Misia musi mieć teraz jakieś 95 lat. Chyba od 5 roku życia, regularnie wpadałam do niej na plotki i na karmelki, którymi częstował mnie jej mąż. Zawsze mieli te karmelki w kryształowej cukiernicy na stole w głównym pokoju. W tym pokoju stoi też wielki zegar z wahadłem, wybijający godziny głębokim, miedzianym dżwiękiem. Pani Misia jest mistrzynią wypieków, swojskiego żurku i dziergania. Jakie ciasta ona piekła. Teraz żeby zrobić ciasto trzeba mieć koniecznie ten robot kuchenny za 2500 zł i nawet wtedy ło Jezu co za wyczyn. A pani Misia jeszcze do niedawna wsypywała powoli składniki do ogromnej glinianej misy, z wyżłobionymi wewnątrz rowkami i tarła wszystko trzymając oburącz wielką drewnianą pałkę. Takie pieczenie musiało trwać kilka godzin. Bo przecież najpierw biszkopt a potem jeszcze masa. Ale najważniejszy jest żurek. Mama dawała mi 1 zł i wysyłała ze słoikiem na wymianę, problem był taki, że mimo iż mieszkaliśmy zaledwie 5 m od siebie żur był tak pyszny, że po drodze do domu wypijałam pół słoika. Na szczęście był tak wspaniale kwaśny, że nawet pół słoika wystarczało żeby zrobić pyszą zupę. Wszystko co umiem zrobić szydełkiem to zasługa właśnie pani Misi. Czasami siedziałyśmy sobie całe, długie listopadowe popołudnie i dziergały. Ona śmigała kolejną parę skarpet (wyższa szkoła jazdy, skarpety robi się na 5 drutach) a ja próbowałam utrzymać równy ścieg na moim szydełkowym szaliku. Czasami coś mówiłyśmy, czasami było cicho. Ona opowiadała jak to pod koniec wojny, w piwnicy mojego domu ukrywali się Niemcy. Ukrywali się przed Rosjaniami. Jeden, taki co na końcu pozostał, chciał już tylko do domu wrócić, ale zaraz jak tylko łeb z kryjówki wychylił to go Ruscy zastrzelili. Nie wiadomo już którzy byli gorsi... Pani Misia po wojnie pracowała w pralni, od tej pralni właśnie pokrzywiło jej kolana. Na starość strasznie popuchły i jeżdziła na zastrzyki, 20 w jedno i 20 w drugie kolano. Oczy też w końcu zaszwankowały. W ogródku, mąż pani Misi poustawiał metalowe, kolorowe krasnale, posadził choinki a na środku ustawił duże białę kamienie a na ich szczycie latarnie morską, która świeciłą nocą, kolorowymi oknami. Czasami stałam wieczorem przy płocie, przy akompaniamencie szczekania Barego (ich psa) i wpatrywałam sie w kolorowe szybki latarni. Cięły komary, pachniała zaroszona trawa i ten cholerny pies nie przestawał szczekać. Pani Misia uwielbiała ruskie pierogi. To była taka nasza tradycja, ilekroć mama robiła pierogi leciałam z talerzem do mojej sąsiadki. Pani Misia nauczyła mnie też kląć . Hadra. Zamiast "szmata", o ileż lepiej zamruczeć "hadra" :-)
Pani Misia. Pani Misia zmarła. Przed kilkoma dniami. W wieku 95 lat. Ludzie mówią, że to piekny wiek. A ja mówię- nie ma pięknego wieku na umieranie. Kto mnie teraz od bramki "Kamilko!" zawoła...?
Pani Misia. Pani Misia zmarła. Przed kilkoma dniami. W wieku 95 lat. Ludzie mówią, że to piekny wiek. A ja mówię- nie ma pięknego wieku na umieranie. Kto mnie teraz od bramki "Kamilko!" zawoła...?
Subscribe to:
Posts (Atom)